Powrót do lat 80.
Gdy w 1986 r. ówczesny szef Rezerwy Federalnej Paul Volcker zbliżał się do końca swojej drugiej kadencji, zapewne nie zakładał, że niespełna 40 lat później w kinach ponownie zagości „Top Gun”, piosenką wchodzącą na szczyt top listy będzie „Running Up That Hill” od Kate Bush, Stany Zjednoczone znajdą się w czymś w rodzaju wojny zastępczej z Rosją, a inflacja znów zbliży się do wartości dwucyfrowych. Paradoksalnie, widząc obecny stopień uniezależnienia energetycznego USA, chyba najtrudniej byłoby mu uwierzyć akurat w to, że szalejąca inflacja ponownie wpycha kraj w objęcia recesji. A jednak. Czerwcowe dane rozwiewają złudzenie, że presja inflacyjna w Stanach Zjednoczonych zaczęła wygasać i to w warunkach dwóch kwartałów spadku PKB z rzędu. W takim otoczeniu obecny szef Fedu Jerome Powell dopuścił możliwość wzrostu bezrobocia jako efektu ubocznego walki ze wzrostem cen. Z uwagi na wciąż rozszerzającą się dysproporcję w dynamice wynagrodzeń i produktywności pracy zmniejszenie luki pomiędzy podażą a popytem na pracę w USA wydaje się bowiem jedyną drogą do zatrzymania presji inflacyjnej. Niestety, jak na złość Fedowi czerwcowy raport wykazał, że amerykański rynek pracy ma się dobrze. Tym samym, tak jak w latach 80., potencjalna recesja w USA jawi się nie tyle jako skutek gwałtownej walki z inflacją, co swego rodzaju narzędzie do obniżenia oczekiwań inflacyjnych, a przez to...