Regulacje mają to do siebie, że po ich uchwaleniu lubią żyć własnym życiem. I to własne życie jest tym odleglejsze od intencji, im bardziej twórca regulacji jest oddalony od realiów obszaru, który chciał uregulować. W przypadku polskiego rynku kapitałowego dystans ten ulega systematycznemu powiększaniu, z dużą szkodą dla inwestorów.
Do niedawna tworzeniem regulacji polskiego rynku kapitałowego zajmował się sam nadzorca (mniej lub bardziej formalnie). Miało to jedną oczywistą wadę – konflikt interesów pomiędzy potrzebami nadzorcy (jak najłatwiej ścigać złoczyńców) a potrzebami inwestorów (jak najwięcej zarobić). Konflikt ten bywał z różnym skutkiem mitygowany poprzez konsultacje z uczestnikami rynku i choć z oczywistych względów nadzorca w tym procesie konsultacji miał pozycję silniejszą, to za cenę niewielkiego nadmiernego skrzywienia w stronę pozornego bezpieczeństwa (pozornego, bo prawdziwe zagrożenia czekają na inwestorów poza rynkiem regulowanym) otrzymywaliśmy w pakiecie dwa bonusy, z których istnienia nie zdawaliśmy sobie sprawy.
Pierwszy bonus...