Tytuł może się wydawać niejednemu przedstawicielowi instytucji finansowych wręcz obrazoburczy. Jak to? Przecież to oczywiste, że teraz mamy dno cyklu koniunkturalnego w gospodarce, więc i na giełdzie szorujemy po dnie. W domyśle – kwestią już tylko tygodni czy miesięcy jest poważna długoterminowa fala wzrostowa na warszawskim parkiecie.
Poważnych argumentów za tezą o szykowaniu się naszej giełdy do kilkuletniej hossy można znaleźć naprawdę dużo. Wiele wskazuje na stopniowe ożywianie naszej gospodarki w najbliższych kwartałach. Ta „stopniowość" pozostaje wielką niewiadomą, bo co i rusz jesteśmy zaskakiwani gorszymi od oczekiwań danymi. Ale trudno wątpić w nadchodzące pobudzenie gospodarki, zwłaszcza że od 2014 r. coraz szerszą falą napłyną pieniądze z kolejnej perspektywy budżetowej Unii Europejskiej.
Historycznie rekordowo niskie stopy procentowe w połączeniu z ogromną masą pieniędzy ulokowanych przez gospodarstwa domowe w bankach również przemawiają za tezą o obecnym giełdowym dołku koniunktury. Awersja do ryzyka inwestycyjnego w społeczeństwie i tak duży przechył w stronę instrumentów bankowych, na niekorzyść giełdowych, to klasyczne oznaki, że najgorsze już za nami. Z kolei na wyobraźnię inwestorów mocno działa szacowany wpływ na indeksy giełdowe przepływu kapitałów z sektora bankowego do sektora inwestycji kapitałowych.
Tak więc oznak zbierania się rynku do...