Z niejaką rozkoszą wysłuchałem jednego z komentarzy tuż po ogłoszeniu wyników wyborów parlamentarnych, że „przyjdzie taki dzień, kiedy będziemy mieli w Warszawie Budapeszt". Lubię Węgry. A Budapeszt nawet bardzo. Chciałbym, żebyśmy w Warszawie mieli tyle linii metra, ile w Budapeszcie, tyle mostów przez Wisłę w centrum miasta, ile jest przez Dunaj, i tyle przytulnych i niedrogich knajpek, gdzie serwuje się zupę rybną, gulasz i Gundel palacsinta, a do tego caberneta z Villany i morelową palinkę. Wreszcie wolałbym też, żeby jesienią zamiast mroźnych podmuchów ze wschodu, owiewał nas ciepły wietrzyk znad Adriatyku...
Obawiam się jednak, że możemy mieć w Warszawie Budapeszt zupełnie inny – i to nawet bez zmian na scenie politycznej. Budapeszt kryzysu gospodarczego, który w znacznym stopniu jest skutkiem ekspansywnej polityki budżetowej w latach poprzednich. Zresztą pisałem już nieraz, że obecna Polska przypomina Węgry z początku poprzedniej dekady. Wówczas wzrost gospodarczy napędzany był tam przez rosnące wydatki budżetu przy zbyt niskich wpływach z podatków. Skutkowało to również szybkim przyrostem deficytu na rachunku bieżącym, który finansowany był przez zagraniczny kapitał finansowy. W 2006 r., gdy impuls fiskalny...